Żleb Drège’a

Żleb Drège’a to jedno z tych miejsc w Tatrach, które owiane są legendą. Niestety w przypadku opadającego ze Skrajnej Sieczkowej Przełączki żlebu jest to wyłącznie zła sława.

Żleb Drège’a
Nazwa tego miejsca zaczerpnięta została od nazwiska Jana Drège’a, który w sierpniu 1911 roku wraz ze swymi dwiema siostrami wybrał się na wycieczkę na Granaty. W rejonie Skrajnej Sieczkowej Przełęczy cała trójka opuściła znakowaną Orlą Perć i postanowiła schodzić żlebem. Gdy zbliżał się zmrok, a towarzystwo uświadomiło sobie, że zabłądziło, Jan postanowił zostawić siostry i poszukać pomocy, schodząc w dół. Gdy długo nie wracał, kobiety postanowiły iść w górę. Dzięki temu wróciły na szlak i zdołały zawiadomić ratowników. Niestety u podnóża góry znaleźli oni zmasakrowane zwłoki Drège’a.

Żleb jest śmiertelną pułapką, gdyż początkowo zaczyna się łagodnie, wręcz zapraszając do zejścia. Potem jednak teren staje się coraz trudniejszy, aż wreszcie dociera się do miejsca, w którym jest tak stromo, że przy odrobinie szczęścia można jeszcze zejść nieco w dół, natomiast bez asekuracji nie ma żadnej szansy na powrót w górę. Tymczasem żleb zamienia się w komin, a turysta ląduje koniec końców na niewielkiej półce wiszącej nad 100-metrową przepaścią.

Wypadek Bandrowskich na Orlej Perci
Drogą tą schodzili 22 lipca 1914 roku Maria i Bronisław Bandrowscy (rodzeństwo) oraz ich znajoma, Anna Hackbeilówna. Przewodził Bronisław, który miał doświadczenie tatrzańskie, jednakże, jak się potem okazało, do tej pory chodził niesamodzielnie i tylko znanymi ścieżkami. W momencie, gdy grupa znalazła się w żlebie, mężczyzna zgubił orientację w terenie, przez co zatracił jakąkolwiek zdolność do logicznego myślenia.

Towarzystwo pod wodzą Bandrowskiego zeszło przez stosunkowo łagodny początek żlebu do miejsca, gdzie zaczynały się trudności. Tam postanowili przenocować. Niestety byli już tak wyczerpani psychicznie i fizycznie, że następnego ranka nie potrafili podjąć oczywistej wydaje się decyzji o powrocie na grań. Powrót ów nie nastręczyłby im zapewne żadnych trudności. Zdecydowali jednak inaczej. Anna Hackbeilówna odłączyła się od dwójki i postanowiła schodzić dalej. Przedostała się do sąsiedniego żlebu, jednakże tam czekała na nią śmierć. Upadła na piargi z wysokości około 100 m, ginąc na miejscu.

Brak znaków życia od Anny jeszcze bardziej podłamał pozostałą dwójkę. Bandrowski czuł się winny, przez co zupełnie nie potrafił ocenić sytuacji i oboje z siostrą tkwili w miejscu przez cztery dni. Piątego postanowili schodzić w dół. Powiązali rzemienie i plecaki w prowizoryczne liny i ruszyli. Przeszli w ten sposób krytyczny fragment żlebu, kilkukrotnie spadając i cudem unikając śmierci. Droga, którą przebyli zsuwając się, była nie do przebycia z powrotem w górę. Rodzeństwo znalazło się na wąskiej półce skalnej, wiszącej nad przepaścią. Bandrowski nie wytrzymał napięcia i skoczył w otchłań.

Jego siostra chwilę później chciała uczynić do samo. Będąc krok od samobójstwa, nagle usłyszała głos dobiegający znad Czarnego Stawu Gąsienicowego: „Czekać spokojnie, idziemy!” Krzyczał Mariusz Zaruski, który wraz z grupą ratowników przybył pod Granaty. Mimo trudnych warunków udało się uratować kobietę. Gdy grupa Zaruskiego zjechała do Bandrowskiej, ta miała ponoć wypowiedzieć słowa, które do dziś powtarzane są w opowieściach o tamtych wydarzeniach: „Ostrożnie, tam przepaść!” – ostrzegła ratowników na w pół żywa kobieta…