Tragedia na Mięguszach

Środowisko taternickie słynie ze wzajemnej solidarności i nierzadko niewyobrażalnej gotowości do poświęcenia się dla potrzebującego pomocy kolegi. Jednak czasami niesienie pomocy za wszelką cenę nie tylko nie poprawia jego położenia, ale też naraża na niebezpieczeństwo innych.

Czasy powojenne wprowadziły spory chaos na tatrzańskie drogi wspinaczkowe. Z jednej strony śmierć wielu wybitnych wspinaczy na froncie spowodowała wielką pustkę w szeregach elity, którą należało zapełnić nowymi, młodymi śmiałkami, z drugiej zaś kompleksowość przemian systemowych w okresie stalinizmu nie ominęła także turystyki wysokogórskiej, wprowadzając w Tatry wiele rozwiązań tymczasowych, nie zawsze słusznych. Góry jednak nie wybaczają fuszerki. W sierpniu 1954 r. na słabo wyszkoloną i słabo wyekwipowaną tatrzańską elitę wspinaczkową spadła straszliwa tragedia, która dobitnie pokazała, że w tym sporcie nie ma miejsca na rozwiązania prowizoryczne.

17 sierpnia owego roku w schronisku nad Morskim Okiem przebywał 60-osobowy obóz taternicki z Górnego Śląska, głównie z Gliwic i Stalinogrodu (ówczesna nazwa Katowic). Grupa składała się jedynie z kilku doświadczonych wspinaczy – pozostałą część stanowili kompletni nowicjusze. Brakowało wykwalifikowanej kadry: z konieczności funkcje instruktorów pełniło kilka osób, które rok wcześniej same przeszły szkolenie.

Mimo mocno niepewnej pogody kierownictwo obozu zezwalało uczestnikom na wyjścia w góry, czasem na drogi trudne i niebezpieczne. Jedna z grup – sześcioosobowa – wybrała się tego dnia na Mięguszowiecki Szczyt Wielki granią od Przełęczy pod Chłopkiem. W końcowej fazie drogi jeden z uczestników, Adam Milówka, popełnił spory błąd techniczny i doznał upadku z wysokości około 8 metrów, cudem tylko unikając spadnięcia w przepaść. Był jednak ciężko ranny i wymagał natychmiastowej pomocy.

Tymczasem warunki były coraz gorsze. Okolice Morskiego Oka nawiedziła potężna ulewa, która od pewnej wysokości zamieniała się w śnieżycę. Zszokowani towarzysze Milówki nie byli w stanie sami przetransportować rannego. Najlepiej czujący się Witold Udziela zdołał zejść do schroniska i poprosić o pomoc.

Akcja ratunkowa
Informacja o wypadku wywołała wśród uczestników obozu spore poruszenie. Wielu młodych taterników, świeżo wychowanych w duchu wspinaczkowej solidarności, natychmiast (a było już popołudnie) ubrało się i w zupełnym chaosie ruszyło w góry z pomocą.

Ścieżka przez Czarny Staw, Kazalnicę, Przełęcz pod Chłopkiem, a także dalszy jej fragment, czyli tzw. droga po głazach, zaroiły się od ludzi. Podchodzący tą drogą następnego dnia Wawrzyniec Żuławski opisuje prawdziwe pobojowisko. Co chwilę mijał on ludzi, którzy wyglądali jak żołnierze w popłochu wracający z przegranej bitwy. Chwiejący się na nogach, skrajnie wyczerpani, doszczętnie przemoknięci i przemarznięci młodzi taternicy nierzadko sami potrzebowali pomocy.

Łącznie w góry wyruszyło ponad dwudziestu ludzi. W tym niebywałym chaosie z trudem odnalazła sens ekspedycja pogotowia ratunkowego, która jako jedna z niewielu grup dotarła do poszkodowanego. Niestety w międzyczasie doszło do kolejnej tragedii. Jeden z próbujących nieść pomoc, Tadeusz Westwalewicz, w czasie dramatycznego odwrotu spadł z „drogi po głazach” do Doliny Hińczowej i zginął na miejscu.

To niestety nie koniec tragedii tego feralnego dnia. TOPR-owcy wraz ze Słowakami z THS sprowadzili całą grupę wraz z rannym na drugą stronę grani i udali się w kierunku Popradzkiego Stawu. Niestety ranny Milówka w czasie transportu zmarł.

Tak więc okazało się, że cała ta chaotyczna i dramatyczna wyprawa ratunkowa nie doprowadziła do ocalenia rannego, pociągnęła za to jeszcze jedną ofiarę i zagroziła życiu wielu innych osób, które nierzadko przetrwały tylko dzięki trzeźwości umysłu któregoś z bardziej doświadczonych kolegów.